poniedziałek, 25 października 2010

Ucięty język

I stało się... Mam ucięty język...
No może trochę przesadziłam:) Nie język, ale moje przykrótkie wędzidełko podjęzykowe:) Trzeba je było podciąć, bo praktycznie w ogóle nie mogłam ruszać językiem. Mimo tego z jedzeniem radziłam sobie wyśmienicie, ale zaczęłam mieć problemy z mówieniem. Gadam non stop, ale czasami ciężko było mi wymówić prawidłowo niektóre słowa. Np. słowo "Stuart" było w zasadzie nie do wypowiedzenia.
A więc po kolei.
Od wtorku wieczorem zaczęłam brać antybiotyk (profilaktyka IZW) - ospamox, a od środy odstawiliśmy acesan. W piątek nie poszłam do przedszkola, tylko się wyspałam, zjadłam porządne śniadanie i na 11 pojechałam do pani doktor. Wgramoliłam się na fotel i czekałam na rozwój wypadków. Najpierw pani doktor posmarowała mi język specjalnym kremem, a potem czymś go polała (środek znieczulający) i zaczęły po nim chodzić takie niewidoczne mróweczki:) W międzyczasie opowiedziała mi wierszyk o pieskach i przeczytała książeczkę o myciu zębów. Nie żebym się bała, o to to nie, ale powiem Wam szczerze troszkę się denerwowałam, bo nerwowo ruszałam nóżkami. W końcu nie wiedziałam co mnie czeka. Jak idę do dr Kordona to wiem, że muszę się położyć i będzie echo a tu tabula rasa. 
I zaczęło się. Otworzyłam szeroko buzię, a pani doktor specjalnym urządzeniem (laser) wzięła się za moje wędzidełko. Trwało to może 30 sekund i już było po zawodach:) Pożegnałyśmy się i poszłam z mamą na zasłużone lody:)
Pani doktor wspominała mamie, że może mnie boleć buzia i mogę być marudna, ale ona przecież mnie nie zna!
Nie marudzę, nie płaczę, tylko jeden raz dostałam panadol. Jedynie w sobotę wieczorem wszystkich wystraszyłam, bo zbyt dokładnie umyłam zęby:) i musiałam coś w buzi niechcący zahaczyć. Polała się krew, a ja przez moment byłam wampirem:) Wszystko jednak skończyło się dobrze.
Teraz czekamy aż buzia się zagoi, a wtedy pójdziemy do pani logopedy. Muszę zacząć ćwiczyć mój ozorek, bo zrobił się strasznym leniem. W końcu 3 i pół roku leżał sobie i nic nie robił. Trzeba wziąć go w obroty!

środa, 20 października 2010

Globtroter Hania



Będąc kiedyś w Monachium zakochałam się w Feliksie. W sklepie wolnocłowym na lotnisku zabrałam z półki karty do gry o tym małym podróżniku i za nic w świecie nie chciałam ich oddać. Mama była sceptyczna co do tego zakupu, bo - o ile coś zrozumiała:), wszystko było napisane po niemiecku - karty były przeznaczone dla dzieci powyżej 6 roku życia, a ja miałam wtedy dopiero 1,5 roku. Ale uparłam się i już!
Faktycznie przez rok gra leżała prawie nieużywana, ale teraz baraaardzo lubię się nią bawić. Na każdej karcie narysowane jest zwierzątko i kontynent na jakim mieszka. Bawimy się w ten sposób, że rodzice pokazują mi kartę, a ja muszę zgadnąć jak się nazywa narysowane na niej zwierzątko i gdzie mieszka. I tak miś koala mieszka w Australii, wilk w Europie, żyrafa w Afryce, puma w Ameryce Północnej, tygrys w Azji, a papuga - wg mojej wiedzy - w Almie!!!

czwartek, 7 października 2010

Wędzidełko

Trzeba uciąć mi język. I to nie dlatego, że jestem straszną gadułą i w zasadzie buzia mi się nie zamyka. Męczy to czasami rodziców, szczególnie podczas jazdy samochodem kiedy z częstotliwością co 2 minuty potrafię się pytać: "No i kiedy wreszcie dojedziemy?". Muszę mieć obcięty język, a dokładniej podcięte dolne wędzidełko, bo zaczynam źle mówić. I jak to powiedziała moja przedszkolna pani logopeda nie ma co z tym czekać. W zasadzie od razu po urodzeniu mama zauważyła, że mam problem z dolnym wędzidełkiem, ale po pierwsze najpierw trzeba było zrobić porządek z moim serduchem, a po drugie pediatrzy kazali czekać, bo czasami to się samo "naprawia". A teraz nie ma co czekać, bo się już nie naprawi tylko trzeba ciąć.
Normalnie jest to prosty, szybki zabieg przeprowadzany w znieczuleniu miejscowym. Biorąc pod uwagę moją przypadłość - siniczą wrodzoną wadę serca, to wszystko przestaje być proste.
Po pierwsze: czy znieczulenie miejscowe wystarczy? Bo np. takie zabiegi w przychodni stomatologicznej przy Warszawskim Hospicjum dla Dzieci wykonuje się w znieczuleniu ogólnym - w tym roku niestety nie można się już zapisać na wizytę (!!!)
Po drugie - w związku z ryzykiem wystąpienia infekcyjnego zapalenia wsierdzia trzeba zastosować antybiotyk
A po trzecie - w końcu to zabieg chirurgiczny, odstawić acesan.
Ech...

piątek, 1 października 2010

Pasowanie na przedszkolaka

Od kilku dni razem z Paniami wszystkie dzieci z mojej grupy - ja oczywiście też - uczyły się pięknych piosenek i wierszyków, żeby "zabłysnąć" przed swoimi rodzicami w dniu pasowania na przedszkolaka. Wczoraj, zaraz po podwieczorku, kiedy wszystkie mamusie i tatusiowie przybyli do przedszkola zaczęliśmy imprezkę. Weszliśmy do sali gdzie już na takich małych krzesełkach:) na nas czekali i zaczęliśmy przedstawienie! Niektóre dzieci widząc swoich rodziców od razu chciało do nich podbiec albo - chyba ze stresu przed ważnym występem - zaczęło płakać, ale jakoś się udało, bo w końcu show must go on!
Była oczywiście piosenka o paluszku - trochę się pomyliłam:), o Stasiu, o myszce Marysi, wierszyk o jeżyku i ... już zapomniałam co jeszcze. Po części artystycznej nastąpiło clue programu. Najpierw za Panią Agnieszką musieliśmy powtórzyć słowa przysięgi - nie pamiętam dokładnie, ale jej istota sprowadziła się do tego, że obiecaliśmy być grzeczni i kochać swoje przedszkole. A potem każde dziecko musiało zjeść z uśmiechem na ustach (!) kwaśnego żelka. Pani dyrektor wieeeelkim piórem pasowała wtedy każde dziecko na PRAWDZIWEGO PRZEDSZKOLAKA, a my dostawaliśmy medal i nagrodę - śliczną zebrę. Teraz następowała minuta dla fotoreporterów, a zaraz potem zaprosiliśmy szanownych gości do zaimprowizowanego bufetu, gdzie firma cateringowa w osobie naszego przedszkolnego kucharza zaserwowała nam pyszne ciasteczka, owoce i soki. Jak to na każdym udanym evencie czas biegł nieubłaganie i trzeba było się zbierać do domku. Ale pozostaną nam przecież niezapomniane wrażenia i filmy, które nagrał mój tata.
A jestem sobie Przedszkolaczek - przez duże "P" - nie grymaszę i nie płaczę!