poniedziałek, 29 września 2008

Szczęśliwa szesnastka!

Na kolejnego ząbka czekaliśmy tym razem trochę dłużej niż zwykle, ale w końcu się pojawił - dolna trójka. Do pełni szczęścia brakuje mi już tylko czterech piątek, ale te najczęściej pojawiają się między 24 a 30 miesiącem życia, więc póki co mamy trochę spokoju:)
Teraz pozostaje tylko albo AŻ tylko dbać o tę moją szczęśliwą szesnastkę!

niedziela, 28 września 2008

Mój przenośny toi-toi

No i stało się! Stałam się szczęśliwą posiadaczka własnego kibelka!
Mama wertując mądre książki natknęła się w nich na informację, że dziecko warto przyzwyczajać do nocniczka na długo przed zaczęciem przez nie nocnikowania. Podobno jak się z nim zaprzyjaźnię, nauczę na nim siadać to w tym odpowiednim momencie nie będę się tak stresować i łatwiej wejdę w kolejny krok w dorosłość. Oczywiście póki co nawet nie ma mowy z próbami odzwyczajenia mnie od pieluszek, a na pewno nie przed trzecią operacją, która - o ile mój stan nie ulegnie jakiejś gwałtownej zmianie - odbędzie się zapewne wiosną lub latem przyszłego roku.
Mój toi - toi (nawet kolorystycznie jest identyczny:) stanął w dużym pokoju, a ja go szybko zagospodarowałam: usiadłam na nim jak na krzesełku. Po rozmowie z rodzicami wiem już do czego służy: robi się do niego sisi!!! Wyedukowana przestawiłam go tam gdzie jego miejsce: do ubikacji. Stoi teraz obok kibelka rodziców i czeka aż trochę dorosnę!

Choinka

Chociaż do Świąt Bożego Narodzenia zostało jeszcze trzy miesiące ja już powoli się do nich przygotowuje. Coś tam pamiętam z tamtego roku: prezenty, życzenia i ... choinkę! To była duża aż pod sam sufit choinka ozdobiona pięknymi bombkami, łańcuchami i migocząca tysiącem światełek. Choinki co prawda jeszcze w domu nie mamy, ale ja już postanowiłam potrenować jej przystrajanie. A jak się nie ma co się lubi ... Jej substytutem zostałam ja sama! I pozawieszałam na sobie wszystko co sie dało: torbę - pieska, jakieś mamine korale, smycz i ... hmm sama nie wiem jak to nazwać. Tata śmieje się, że jest to jakaś akredytacja!
Najczęściej sama to wszystko z samego rana zakładam na siebie i paraduje w tym dumnie aż do samego wieczora, ale czasem pomagają mi w tym rodzice. Nachylam wtedy zgrabnie główkę niczym co najmniej złoci medaliści olimpijscy:)

poniedziałek, 22 września 2008

Sen



Temat idealny dla śpiochów:) A ja się ostatnio wcale do nich nie zaliczam!
Do niedawna lubiłam sobie pospać: chodziłam spać tuż po 20, a pobudkę robił mi mój kochany pusty żołądek po 7. Stawałam wtedy w łóżeczku i z całych sił wołałam: "Mama, mama! MNIAM MNIAM"! Oczywiście oprócz nocnego wypoczynku robiłam sobie drzemki w dzień, na ogół dwie - dłuższą przed obiadem i krótszą przed podwieczorkiem, w sumie około 2 godzinki. Ale - jak mówi mama - stare, dobre czasy odeszły w niepamięć. Teraz nie usnę przed 21, a wołanie o poranne mleczko zaczynam już koło 6. A potem przez pół dnia nie da się mnie zagonić do łóżeczka, dopiero najedzona po obiedzie kładę sie na jedyne dzienne spanko.
Mamie chyba pasował bardziej stary układ. Po pierwsze mogła dłużej poleniuchować rano w łóżku: mama nie należy do rannych ptaszków, a po drugie spokojnie przygotować obiadek. Teraz musi się nieźle nagimnastykować i połączyć gotowanie z zabawą z Hanią - Nianią:)


A tu ja z Tatą. Śpimy jak aniołki:)

czwartek, 18 września 2008

Rodos - fotki


Hit wyjazdu!



Ach chciałoby się tam jeszcze kiedyś wrócić ...


Jest bosko!



Kwiatuszki:)


Trzeba trochę odpocząć


Z jelonkiem:)


Rodos




Na plaży w Pefkos



Prassonissi



Kolacja we włoskiej knajpce




Smacznego!



W Water Parku w Faliraki


Ciekawe gdzie jest drugi bucik?


Beztroski poranek



Wieczorny spacer



z tatusiem:)



Wtorkowe echo

Do dr Kordona mamy bezgraniczne zaufanie, ale rodzice najchętniej monitorowaliby mój stan non stop, żeby mieć całkowitą pewność, że nic niepokojącego się nie dzieje. A ponieważ do następnej wizyty w Krakowie zostało jeszcze dwa miesiące postanowili wykonać badania na miejscu w Warszawie. I tym sposobem wtorkowy poranek spędziłam na ulicy Agatowej w gabinecie doc. Dangel.
Początkowo nic nie zapowiadało nadciągającej burzy, mało powiedziane to było istne tornado! Grzecznie przywitałam się z czekającą w poczekalni małą dziewczynką i jej rodzicami i zaglądałam we wszystkie kąty. Nawet zawędrowałam do Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci, gdzie miły pan doktor zaprosił mnie do środka i pokazał piękne rybki pływające w akwarium. W końcu nadeszła moja kolej. No i bomba wybuchła ... Zaczęłam płakać, zanosić się, prawie wyć. Wykonanie echa w takich warunkach graniczyło z cudem. Nic nie było mnie w stanie uspokoić ani zabawki, ani śpiewanie mamy, ani nawet specjalnie dla mnie włączony telewizor. W końcu pani doktor uznała, że nie ma mnie co męczyć, a raczej się tak szybko nie uspokoję, a na tyle co jej się udało sprawdzić to funkcja komory jest dobra (i to przy takim cyrku, który urządziłam:), jest szerokie połączenie międzyprzedsionkowe, więc w drodze analogii przyjmujemy, że i reszta pracuje nieźle. Tak się darłam, że doc. Dangel nie mogła znaleźć tętnic płucnych:) Powiedziała, że jest przewężenie w aorcie, ale wiadomo - nie zmierzone.
Mama - bo pani pielęgniarka bała się nawet do mnie podejść:) - zważyła mnie: około 10 kg, bo to była taka zwykła waga łazienkowa i zmierzyła: 86 cm.
Potem rodzice podjęli nieśmiałą próbę podpięcia mnie pod pulsoksymetr. Oczywiście zakończyła się ona całkowitą klęską, bo czujnik nic nie mógł "zebrać". Ale przynajmniej tata sobie sprawdził saturację i tętno:), które odpowiednio wynosiły 94% i 76. Tata, aż zbladł, bo stwierdził, że to niemożliwe, żeby miał tak niskie tętno:) Dobrze, że pod ręką był kardiolog:)
No i zakończyliśmy wizytę u pani doktor. Niby zadowoleni jesteśmy, bo funkcja jest dobra, ale niestety nie sprawdziliśmy aorty.
Ciekawe z jakiej strony się pokaże za dwa miesiące u doktora Kordona? Mama zapowiada, ze będzie mnie przygotowywać na to spotkanie. Ciekawe jak? Chyba będzie mi robić echo na niby:)

środa, 17 września 2008

Dwa tygodnie w pigułce :)

Po pobycie na słonecznej wyspie Rodos pozostały już tylko wspomnienia... Ciężko się przyzwyczaić do szarej rzeczywistości tym bardziej, że za oknem buro i zimno :(
31 sierpnia po południu wsiedliśmy do samolotu. Samolot jak samolot - dla mnie żadna nowość. Krótka drzemka i już byliśmy na miejscu! A potem transfer do naszego hotelu znajdującego się w miejscowości Lardos. Po mimo, że było późno wcale nie chciałam iść spać! Rodzice wprost przeciwnie:) Ale w końcu i mnie dopadły trudy podróży. A rano przywitało nas piękne słońce: przez całe dwa tygodnie na niebie nie pojawiła się żadna chmurka! Po pysznym śniadanku "splądrowaliśmy" cały rozległy teren, na którym znajdował się nasz hotel i poznaliśmy wszystkie jego zakamarki.
Pierwsze dni pobytu były do siebie bliźniaczo podobne: kąpiele w basenie wraz z moimi nowymi przyjaciółmi Helenką i Kajtkiem, wyprawy nad morze, plac zabaw i do mini klubu dla dzieci no i oczywiście wspólne posiłki, a tych było wręcz w nadmiarze: śniadania, obiady, podwieczorki i kolacje. Z czasem byłam już nimi znużona i trochę je sobie urozmaicałam zrzucaniem resztek jedzenia na podłogę:( powiem szczerze, że nie było to ładne zachowanie. Próbowałam też oddawać kelnerom talerze, żeby rodzice nie zauważyli, że nie wszystko zjadłam. No i oczywiście nie odeszłam od stołu z brudną buzią, albo mama mi ją wycierała albo ja sama. Muszę przyznać, że jedzonko w hotelu było przepyszne. Mi szczególnie do gustu przypadły naleśniki z dżemem kiwi, pieczone rybki i zupa przygotowywana specjalnie dla dzieci. Zajadałam się też owocami: pożarłam chyba tonę arbuzów, śliwek, gruszek, brzoskwiń, winogron. Poznałam też smak potraw "zakazanych"" frytek i pizzy, które kosztowałam w snack barze nieopodal plaży. Rodzice byli przekonani, że największą frajdą będzie dla mnie pluskanie w basenie i w morzu, a ja najbardziej lubiłam wyprawy do hotelowego sklepu. Ileż tam było ciekawych rzeczy: piłki w wielkich koszach, całe mnóstwo zabawek, pieluszki poukładane równiutko, rzędy butelek z napojami ... Ech długo by wymieniać! Ale ja niczego nie zrzucałam, ani nie zabierałam tylko biegałam od półki do półki i wszystko dokładnie oglądałam! Każda wizyta na jadalni kończyła się obowiązkową wizytą w sklepie, który był tuż obok - przypisek mamy: niektóre się od niej zaczynały i na niej kończyły; szkoda tylko, że nie "odkryła", że w hotelu jest jeszcze jeden sklep z wyrobami jubilerskimi:)
No i oczywiście nie możemy zapomnieć, że moją podstawową pasją jest taniec. Tam gdzie tylko słyszałam muzykę, pędziłam co sił w nóżkach i podrygiwałam. Tym sposobem uczestniczyłam w zajęciach z aerobiku, kursie tańca latynoamerykańskiego i gimnastyce w wodzie. Natomiast kompletnie do gustu nie przypadła mi dyskoteka dla dzieci!
I tak sobie błogo leniuchowaliśmy; wstawaliśmy po 7, o 9 chodziliśmy na śniadanko, potem godzinka pluskania w basenie bądź morzu, przedobiednia drzemka, obiad, zabawy w pokoju i na tarasie podczas największych upałów, koło 16 podwieczorek w snack barze i dalej zabawy na basenie, koło 20 kolacja i spanko. Spanko ja, bo rodzice korzystając z wręcz gorących wieczorów przesiadywali do późna na tarasie.
A drugi tydzień to już była zupełnie "inna bajka". Do oddalonej o 3 km miejscowości Pefki przyjechała banda moich wujków więc trochę czasu spędzaliśmy razem, tatuś nawet dwa razy zostawił nas wieczorem i pojechał do nich niby na oglądanie meczu:) Chodziliśmy razem na plażę i jeździliśmy na wspólne wycieczki. Pierwszego dnia pojechaliśmy do Water Parku do Faliraki. Dla mnie średnia przyjemność, bo jednak jestem trochę za mała na te wszystkie zjeżdżalnie, ale było co oglądać. Trzy wielkie zjeżdżalnie kamikadze, brr aż ciarki przechodziły po plecach. Tata na nich zjeżdżał, a mama uznała, że teraz ma za dużo do stracenia; dopóki nie miała mnie - rodzice byli już kiedyś na Rodos, w dodatku w podróży poślubnej:) - to mogła sobie pozwolić na takie ekstrawagancje, teraz skupiła się na lazy river:) W drodze powrotnej stanęliśmy na obiad w przydrożnej tawernie, gdzie Wujek Rzeka okazał sie niezwykle hojnym klientem:)
Następnego dnia wycieczkę zaczęliśmy od leniuchowania na najpiękniejszej plaży na Rodos: Glista, by potem podążyć do mekki windsurferów: Prassonissi. Widok piękny, ale wiało tak, że aż zatykało dech! Kolejny etap wycieczki to wizyta w Monalithos, warownym zamku joanitów, potem w Sianie gdzie tata nabył lokalne specjalności: miód i soumę - bimber z winogron. A potem już tylko obiad w Embonas - królestwie rodyjskiego wina. Po tak wyczerpującym dniu czym prędzej wracaliśmy do domu, tzn. tata wracał, bo mama po "wpadce" z samochodem, którą miała pierwszego dnia już nie zdecydowała się usiąść za kółkiem. Trzeciego dnia odwiedziliśmy stolicę wyspy - Rodos. Żeby wycieczka nie była zbyt męcząca wybraliśmy się tam późnym popołudniem. Ale było fajnie: kręte uliczki pełne kotów i psów! Super! Oczywiście odwiedziliśmy też przepiękny Lindos, ale nie wybraliśmy się na Akropol: wjeżdża się tam na osłach, sama bym nie dała rady, a mama się trochę bała jechać ze mną. Szkoda ... To by dopiero była wyprawa!
Oprócz tego nauczyłam się przedstawiać. Gdy ktoś się pytał: "Jak masz na imię?" odpowiadałam głośno: "Niania":) Przejęłam też złe nawyki: naoglądałam się innych dzieci i chciałam ssać smoka - próbowałam go im zabierać i pić mleko z butelki. Jak wróciliśmy do domu przeszło jak ręką odjął! I strasznie nie lubiłam wieczornych kąpieli: darłam się wniebogłosy jak by mnie ktoś obdzierał ze skóry! ale nie ma się czemu dziwić tyle wody w ciągu dnia! A najfajniej było gdy mi mama zdjęła pieluszkę i mogłam biegać z gołą pupką, tylko potem dwa razy trzeba było sprzątać z tarasu:)
Starałam się być grzeczną dziewczynką, uśmiechałam się do wszystkich i machałam do nich, a do najfajniejszych słałam całusy:) Najbardziej polubiłam pana, który nadzorował pracę kelnerów na jadalni. A do tego był baaardzo przystojny:)
Ech można by tak wspominać i wspominać ...